Wyprzedaże. Magiczne słowo, na które każdy reaguje zupełnie inaczej. Dzieci są odporne. Może z racji wieku, może z racji posiadania tego słowa w głębokim poważaniu. Jednak mężczyźni i kobiety, w tym czasie przeżywają skrajne emocje.
Mężczyzna. Rozgląda się ze strachem w oczach na boki. Szyja głęboko schowana w kołnierz płaszcza, ręce głęboko w kieszeniach, trzymające z całych sił portfel, chód - na paluszkach, żeby tylko nie zbudzić wyprzedażowego potworka zwanego żoną. Cały rok ćwiczy na siłowni mocny chwyt dłoni, żeby nie wypuścić z niej kobiety w tym przeklętym czasie. Modli się o to, żeby ów potworek nie zajrzał do jego szafy i nie stwierdził, że małżonek ma jakieś braki.
Kobieta. Na słowo wyprzedaż dostaje drgawek, spazmów, orgazmów. Serce zaczyna bić szybciej niż normalnie, na ustach pojawia się wielki morderczy uśmiech, ślina sączy się z kącika kapiąc z brody na podłogę, a źrenice nienaturalnie powiększone błyszczą jak diamenty.
I zaczyna się dzikie przeglądanie szafy, która upchana ciuchami na centymetry, w tym czasie zwodniczo świeci pustkami, dzikie przeglądanie konta i planowanie jak zaoszczędzić na domownikach, żeby było na zakupy, oraz dzikie kłamstewka, które już nikogo nie przekonują, ale są niezmiennie od wieków powtarzane.
Historia donosi, że pierwszą zakupoholiczką była Kleopatra. No i ta Kleopatra, w czas styczniowych wyprzedaży mówiła do swego męża Juliusza: ,, Słuchaj Juleńku, bo potrzebuję jeszcze kilka piramidek. Nie mam gdzie zmieścić swoich kotów”, albo ,,Nieee. Wydaje ci się. Te wielbłądy, to już były. Stare są. Mam je ze sto lat albo więcej. Zobacz zmechacone takie i zapchlone”, lub ,,Juleczku te zaledwie kilka ton złota i diamentów, to dostałam w prezencie od znajomej, a na tamte rydwany to była taka promocja, że grzech nie brać. Jak za darmo. No sam zobacz ile zaoszczędziłam”.
A ja? Staram się odwracać głowę od krzykliwych napisów WYPRZEDAŻ, bo wiem, że jak tylko spojrzę, to zostanę zaklęta – jak przez włosy Meduzy. I nawet jeśli nie będę chciała, to i tak kupię. Bo przecież potrzebuję tu i teraz natychmiast. Bo przecież się przyda. Bo przecież nie mam. Bo jak za darmo.
Zakopałam kartę i poprosiłam lubego, żeby to on wychodził na miasto po podstawowe zakupy, zmienił w drzwiach zamki, a mnie przykuł w razie czego do grzejnika. Na to ostatnie lubieżnie się uśmiechnął, ale zrozumiał zagrożenie styczniowym wirusem, który zabija i zdrowy rozsądek i oszczędności.
Trzymam się. Obgryzam paznokcie i trzęsę się jak narkoman idąc przez miasto. Już niedługo szał się skończy, a ja czuję, że mi się uda. Że nie zostanę zainfekowana. Że… O! Widzieliście jakie są ceny tych skórzanych botków?! No żal nie brać. Tylko zerknę. Przymierzę. Powącham. Poliżę. Boże szumiący... Jak się nie odezwę za tydzień, znaczy że jeszcze nie wróciłam ze sklepu. Uważajcie na siebie i bądźcie dzielni. BazgrAłka jest już stracona…
Napisz komentarz
Komentarze