Tłusty Czwartek. Już w tym tygodniu czeka nas ulubione święto w roku, gdzie każdy jest równy i szczęśliwy, prezent można kupić za grosze i zawsze będzie trafiony.
Chrupiąca rumiana skórka, chroniąca delikatne, żółciutkie, mięciutkie, puchate ciasto i na końcu boskie słodkie nadzienie, do którego można dobrać się z czystą rozkoszą i błogim uśmiechem na ustach, oraz standardowym pomrukiem typu długie: ,,Mmmm”. Przyjemność do potęgi niepojętej. Zjem jednego.
I te kolejki do cukierni, te sklepy oblegane od wczesnych godzin porannych do późnego wieczora, te reklamówki pączków, kartony wynoszone w okazyjnej cenie z marketów. Na każdym kroku pączek, pączuś, pączuszek. No dobra zjem dwa.
Kalorie? Kto by to liczył! Szczęście to samo dobro, a dobro nie może być złe. Logiczne? W ten dzień kalorie nie istnieją. Poszły w kąt i nie wrócą do jutra. Cukier? Jaki cukier. Cukier to może być ewentualnie w herbacie, ot co! Tłuszcz? Przecież takie mięciutkie cudo nie może być tłuste. Może zjem trzy.
W pracy, w szkole, do porannej kawki, do obiadu, przed obiadem, po obiedzie. Na co komu właściwie obiad? Przed kolacją i na wieczór do serialu. Odmówić? Odmówić, to można pacierz przed snem. Matka, babka, siostra i sąsiadka. Wszystkie się skusimy. No może zjem cztery.
Cały rok się odchudzamy. Cały rok sobie odmawiamy. Jemy te bezsmakowe sałaty, serniki ze skyra niepodobne do niczego, ciastka jak już, to owsiane, papierowe, włażące w zęby. Cola zero, mleko chude, majonez lekki. Tylko my ciężkie i tłuste. Więc po co odmawiać pączusia? Myślę, że jak zjem pięć, to będzie akurat.
Dopiero po tłustym czwartku przychodzi piątek modlitwy podczas stawania na wagę. Pobożny dzień, gdy człowiek uświadomi sobie jak bardzo zaszalał i zgrzeszył obżarstwem. Lepiej wagę schować, zakopać, nie patrzeć, nie podchodzić i nie dotykać. Po co niszczyć taki cudowny nastrój, gdy od rana trzymają nas pączkowe endorfiny? Dla ich podtrzymania zjem sześć.
Kolejna jest sobota wstydu. Że jak to tak? Ile? Nieee, to niemożliwe. Że kalorie, tłuszcz i cukier? Jak ja mogłam tyle zjeść? Dlaczego tyle? I zaczyna się szukanie winnego. Bo ktoś przyniósł, bo leżały, bo pachniały, bo kusiły. Bo w ciągu całego roku, przecież na nie nawet nie zerkamy, mogą właściwie nie istnieć. Zjem siedem, żeby była szczęśliwa liczba.
Niedziela jest dniem skruchy i planowania. Widząc, że modły o chudą sylwetkę nie zostały wysłuchane, zaczynamy żałować obżarstwa i planować ćwiczenia. Siłownia, bieganie, internetowe trenerki z chudymi brzuchami pokazujące jak spalić tkankę tłuszczową i nabrać mięśni. Na pewno się uda. Więc mogę sobie pozwolić na osiem.
No a w poniedziałek, na dwoje babka wróżyła. Albo zapomnimy już o tym całym bałaganie, wszak nowy tydzień, nowe możliwości i nie ma co rozpamiętywać zamierzchłych grzechów, albo faktycznie wrócimy do znienawidzonej diety i ćwiczeń i będziemy kulać się tak po tych zdrowych torach do lata. Czy dziewięć to nie przesada?
Tak czy inaczej, ja zamierzam zjeść. Takiego z różą. Tradycyjnego. Chrupiącego, mięciutkiego, nadzianego, puchatego, słodkiego, grzesznego, zakazanego. Bo kiedy łamać zakazy, jak nie w święta? Powinnam cały dzień świętować. Leżeć i pachnieć. No i jeść. Więc zjem jednego. Ewentualnie dziesięć.
Pysznego pączkobrania. Bądźcie szczęśliwi, słodcy i puchaci. Jak Polska długa i szeroka, skryci pączkożercy, łączmy siły w Tłusty Czwartek i pokażmy, że co jak co, ale Polak świętować potrafi z rozmachem. Niech nam zazdroszczą! A co!
Napisz komentarz
Komentarze